Zawsze byłem przeciwnikiem Nocy Muzeów i zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy stoją kilka godzin w kolejce aby wejść i w ogromnym tłoku podziwiać dzieła sztuki. Osobiście uwielbiam samotne zwiedzanie, co zresztą jest normalne w naszych krajowych muzeach. Zasadniczo zainteresowanie jest słabe, chyba że obowiązkowe w przypadku wycieczek szkolnych, a może po prostu muzealnicy nie potrafią ciekawie pokazać swoich zasobów albo ich rozreklamować.
Jest jednak jedna zaleta Nocy, z powodu której będę kibicował całej akcji, są nią imprezy towarzyszące a szczególnie możliwość zwiedzania miejsc na co dzień niedostępnych. W ubiegłym roku zwiedziłem Ministerstwo Edukacji Narodowej i Bank Gospodarstwa Krajowego, w tym roku tylko Kancelarię Premiera, bo na więcej nie starczyło czasu.
Od dawna wiedziałem, że budynek przy Alei Szucha kryje skarby, jednak nie możliwym było ot tak wejść i sobie pochodzić, a co dopiero zrobić trochę zdjęć. Większość interesujących mnie miejsc, to obiekty zamknięte i szczelnie chronione, a wejście bez konkretnego celu graniczy z cudem. Pamiętam miny pracowników administracji jednego z warszawskich budynków, gdy powiedziałem, że chciałbym sobie pooglądać sufity i ściany. Rezultatem było odkrycie 12 Marciniaków, o czym do tej pory nie mają pojęcia. Tą historię opiszę w innym tekście.
Wracając do gmachu Ministerstwa, to moja ubiegłoroczna wycieczka spowodowana zwykłą po pierwsze ciekawością, po drugie posiadaniem własnych zdjęć, zakończyła się zupełnie niespodziewanie. Otóż mój zachwyt i jednocześnie krytyka niektórych obiektów spowodowała zainteresowanie ze strony osób oprowadzających po gmachu. Pomarudziłem trochę na niektóre odnowione lampy, a szczególnie na rozklekotane, ciągnące się przez całą wysokość budynku, żyrandole w dwóch trójbiegowych klatkach schodowych.
Jednocześnie słyszałem od przewodnika, że Ministerstwo stara się i jest bardzo zaangażowane w rekonstrukcję, odnowę i zachowanie wszystkich przedwojennych elementów wyposażenia. Muszę przyznać, że faktycznie, zapał i dbałość pracowników jest ogromne, a co po niektóre wspomniane wcześniej niedociągnięcia wynikają z braku możliwości technicznych czy wiedzy na temat oryginalnej konstrukcji czy wyglądu. Brakuje szczególnie wiedzy, bo skąd niby urzędnicy mają wiedzieć i skąd mają czerpać informację, jeśli takowej nie posiadają wykonawcy, ani nie zachowała się żadna dokumentacja.
W moje stwierdzenie, że nie ma problemu abym pomógł, szczególne merytorycznie, w przywróceniu do stanu przedwojennego wspomnianych żyrandoli Marciniaka, projektu Edmunda Bartłomiejczyka, chyba początkowo nie wierzyli. Prawda była taka, że od 6 lat poszukują kogoś, kto się podejmie renowacji, a cudotwórców ponoć było kilku i chyba tylko zapobiegliwość kierownictwa poprzez jasne postawienie sprawy „żyrandole mają wyglądać jak przed wojną” i „żadnych ingerencji w oryginalne elementy”, zapobiegło dalszej destrukcji. Bo muszę wspomnieć, że żyrandole na pewno po wojnie były ściągane i przerabiane a następnie zostały źle skręcone i zagubiono niektóre elementy konstrukcyjne. Gdyby ktoś nieodpowiedzialny zajął się renowacją, straty byłyby jeszcze większe.
„Bułka z masłem” – tak chyba nie stwierdziłem, ale na pewno pomyślałem. Byłem entuzjastycznie nastawiony, ale wchodząc w szczegóły pojawiały się schody. Pojedyńczy żyrandol, choć ma cztery zespoły świetlne (jeden na każdą kondygnację), jest długości ok. 13 metrów. Trzeba sobie wyobrazić, że typowa przedwojenna lampa sufitowa ma jeden metr, to tutaj mamy trzynastokrotność takiej lampy, powstało pytanie jak to ściągnąć. Żyrandol można było obejżeć tylko z pewnej odległości, przez co nie dało się stwierdzić jaka jest konstrukcja wewnętrzna. Nie istniała żadna dokumentacja. Oględziny nie dawały odpowiedzi, dlaczego poszczególne elementy nie są stabilne a całość sprawia wrażenie bubla konstrukcyjnego.
Wiedziałem wtedy, że samo przekazanie mojej wiedzy będzie niewystarczające jeśli wykonawstwem zajmie się ktoś przypadkowy. Namówiłem Panią Annę Łopieńską-Lipczyk, aby rekonstrukcja lamp odbyła się w jej Pracowni, dawało to gwarancję profesjonalnego odtworzenia stanu przedwojennego.
Jeśli ktoś pamięta żyrandol sprzed kilku lat i porówna do stanu bieżącego, odniesie wrażenie, że zamontowano tylko nowe źródła światła, ale tak naprawdę jest to mało znaczący szczegół w przeprowadzonej renowacji. Dokumentacja przeprowadzonych prac to 30 stron opisów, zdjęć i schematów. 21 października 2014 zdjęto pierwszy żyrandol, a 22 listopada wisiał w pełnej krasie.
W tym miejscu wspomnę o niezwykłym sposobie mocowania i ściągania tak dużego i ciężkiego obiektu. Na strychu, dokładnie nad żyrandolami umiejscowiono tzw. windkę korbową. Jest to mechanizm stosowany przed wojną jako element sprzętu do podwieszania opraw głównie nad ulicami i w lampach ulicznych – popularnych pastorałach warszawskich. Windka służyła do opuszczania oprawy oświetleniowej i ewentualnej naprawy, wymiany żarówki, umycia czy zawieszania kiru w przypadku żałoby narodowej. Fabryka Marciniaka produkowała oprawy uliczne, zatem rozwiązanie z windką było naturalne i niezmiernie praktyczne w przypadku żyrandoli umieszczonych w klatkach schodowych. Mechanizmy zachowały się oryginalne i działają, choć należy używać je bardzo ostrożnie i odpowiednim zabezpieczeniem, wystarczy obracać korbą aby żyrandol zamocowany do stalowej liny obniżył się do najniższej kondygnacji, gdzie można już spokojnie rozkręcać kolejne składowe lampy. Co ciekawe zachował się prawdopodobnie przedwojenny numer ewidencyjny, zapisany farbą na windkach, widać wyraźny skrót M.W.R i O.P.
Do niedawna uważałem żyrandole za autorski projekt prof. Edmunda Bartłomiejczyka wykonany specjalnie do gmachu Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, m.in. takie wnioski można wyciągnąć z publikacji „Architektura i Budownictwo” z 1931 roku, jednak niedawno dzięki Panu Hubertowi Bilewiczowi zdobyłem szkic z katalogu fabryki Antoniego Marciniaka.
Żyrandol wiszący w obecnym Ministerstwie Edukacji Narodowej oznaczony jest numerem 5379. Na rysunku widzimy element powtarzający się na każdej kondygnacji, z tym że oczywiście kula występuje tylko raz, a górny odwrócony „stożek” posiada wykończenie podsufitki (także jeden raz). Dodatkowo pomiędzy piętrami umieszczono elementy bez punktów świetlnych (same stożki). W sumie cały żyrandol można podzielić na 7 części a stożków jest 22.
Tak jak wspomniałem wcześniej, instalacja samych żarówek nie była celem renowacji, kluczowym było ustabilizowanie żyrandola. Dopiero po demontażu wiedzieliśmy jak jest zbudowany, jednak przyczyn rozchwiania nie mogliśmy znaleźć, za to byliśmy pewni, że zostały popełnione znaczne błędy podczas powojennych przeróbek i obiekty zostały źle zmontowane. Jednak te błędy były tak duże, że początkowo nie byliśmy w stanie określić, jaka była pierwotna konstrukcja. Doświadczenie mówiło mi, że Marciniak wykonał żyrandole przemyślane i istniało rozwiązanie, które trzeba po prostu znaleźć. Trwało to kilka dni, problem nie dawał mi spokoju i miałem nawet w pewnym momencie wątpliwości. Było to swego rodzaju układanie puzzli, ale bez rysunku poglądowego, z bardzo podobnymi elementami ale nie takimi samymi i co najbardziej utrudniające, to bez kilku części ale za to z dodanymi od innego zestawu.
Teraz wiadomo już, że się udało. Żyrandole zostały naprawione, dorobiono zagubione części, przywrócono oryginalną konstrukcję. Wszystkie błędy wynikały z niechlujstwa podczas poprzedniego montażu, braku odpowiedzialności i totalnej ignorancji.
Poniżej spróbowałem uchwycić lampy w tych samych ujęciach w jakich pokazane były w miesięczniku „Achitektura i Budownictwo” z 1931 roku.
Jestem bardzo zadowolony, że mogłem uczestniczyć w takim przedsięwzięciu. Mam nadzieję, że żyrandole będą służyć długie lata, będą fotografowane i pokazywane jako świetny przykład polskiego art-deco, a szczególnie współpracy pomiędzy doskonałą fabryką i artystą grafikiem.
Na koniec tekstu chciałbym jeszcze wspomnieć, że renowacja nie obejmowała patynowania żyrandoli. Jeśli się dobrze przyjrzeć, można zauważyć, że niektóre stożki i zespoły świetlne są bardziej błyszczące od pozostałych. Te ciemniejsze, wyglądają jakby były patynowane, ale bardzo niechlujnie, ponieważ patyna nie jest równomierna. Jest to dla mnie ogromną zagadką. Może kiedyś znajdą się kolorowe zdjęcia żyrandoli, i będzie można stwierdzić jaką powłoką pokryto lampy. Nie wykluczam niklowania albo nawet srebrzenia, ponieważ kilka innych zachowanych w oryginale żyrandoli w Ministerstwie posrebrzono.
Mam jeszcze jedno marzenie, aby Ministerstwo zdecydowało się na renowację dwóch innych niezwykłych żyrandoli, wiszących w sali konferencyjnej i najprawdopodobniej zaprojektowanych przez Wojciecha Jastrzębowskiego. Więcej zdjęć wyjątkowych wnętrz gmachu przy alei Szucha zamieszczę w innym tekście.
Zostaw odpowiedź